Pasta z bobu, fety i mięty, czyli o tym, jak zmienił się przemysł "odchudzający"

Natknęłam się ostatnio na ciekawy artykuł, w którym przeczytać można krótko o najnowszej historii przemysłu "odchudzającego" (artykuł z USA, więc i opowiadany z perspektywy tego kraju, ale wnioski można wysnuć całkiem uniwersalne).

Kiedyś nikt nam nie wmawiał, że odchudzanie to proces lekki, łatwy i przyjemny, wręcz przeciwnie. Miało być ciężko, a tzw. bodyshaming (czyli publiczne wytykanie palcami ciała innego niż obowiązujący kanon mody) był na porządku dziennym. Rzecz nie do pomyślenia w naszych czasach, gdzie poprawność polityczna nakazuje nie nie dyskryminować nikogo i niczego, również ze względu na wagę.

Począwszy od gumowych opasek do przewiązywania nadmiarowo otłuszczonych części ciała, poprzez tabletki z amfetaminą lub żywymi jajami tasiemców, aż do chwytliwych haseł reklamowych odżywek w proszku - "Przestań jeść" brzmi dość dosadnie, nie sądzicie? Ludzkość już od dawna próbuje znaleźć lekarstwo na jedną z największych chorób cywilizacyjnych naszych czasów, która zupełnie przy okazji jest również niezgodna z obowiązującą estetyką (ostatnio figury z porządną nadwagą były modne chyba w czasach Rubensa). Różne dziwne diety wymyślane zwłaszcza w latach 80-tych i 90-tych (kapuściana, South Beach, grejpfrutowa czy Dukana) to temat na osobny post, ale w tych dekadach bardzo popularne były również różne substytuty posiłków. Sama pamiętam jedne z pierwszych reklam takich produktów dostępnych w Polsce, Slim Fast. Wtedy chodziło tylko o liczenie kalorii, mniej liczyła się jakość posiłków.

Od tego czasu wiele się zmieniło. Dziś nie wypada być "na diecie", dziś wypada "zdrowo się odżywiać". Clean eating, detoksy sokowe, pełnowartościowe produkty (w tym pełnotłusty nabiał, avocado, tłuste ryby), diety paleo, wegańskie czy bezglutenowe - wszystkie mają jedną cechę wspólną: jak najmniej przetworzonej żywności, jak najwięcej warzyw. Dodatkowo edukacja psychologiczna i dietetyczna, dzięki której wszyscy powoli dowiadują się, że narzucanie sobie nadmiernych ograniczeń na dłuższą metę nie działa u większości ludzi oraz że oprócz kalorii trzeba jeszcze zwracać uwagę na jakość i wartości odżywcze jedzenia, które wkładamy do ust, też robi swoje.

I ja się na ten trend cieszę. Nasza psychika już długo znosiła upokorzenia, które próbowały nasze ciało wtłoczyć w ramy jedynego słusznego kształtu, zaniedbując przy okazji nasze zdrowie mentalne. W zdrowym ciele zdrowy duch, jak mawia stare przysłowie, ale jeśli ciało stanie się ważniejsze i będzie postrzegane wyłącznie w kontekście swojego rozmiaru, duch wcale nie będzie miał się dobrze.

Dla tych, którzy chcą być zdrowi, niekoniecznie tylko i wyłącznie w rozmiarze 34 (wybaczcie panowie, nie znam Waszej rozmiarówki), przepis na pyszną pastę do chleba lub warzyw pokrojonych w słupki - z bobu i fety. Smacznego :-)

1 porcja (1 łyżka) to ok. 28 kcal

250 g bobu
75 g fety
garść świeżych liści mięty
sól, pieprz i sok z cytryny do smaku

Bób gotuj do miękkości w osolonej wodzie ok. 20 minut. Następnie przełóż na sito i przelej bardzo zimną wodą lub włóż do wody z lodem. Zostaw do ostygnięcia.

Wystudzony bób obierz z łupinek. Przełóż do miski, dodaj pokruszoną fetę i zagnieć wszystko widelcem do uzyskania konsystencji gęstej pasty. Dodaj bardzo drobną posiekaną miętę i dopraw do smaku.

0 komentarze:

Prześlij komentarz